LEĆ PIEŚNI W DAL – Ocalić od zapomnienia – 31 sierpnia 2014r.
Geneza
Dziś pożegnaliśmy Jana Klisia, kolegę z chóru Politechniki Wrocławskiej z lat 1959-1963. Została nas już garstka, chórzystów z tamtych lat 1959-1965.
Jaś razem z Ludką, swoją żoną – śpiewał prawie ciągle, niemal do końca swoich dni, może z przerwą na sprawy rodzinne, wychowanie trzech córek, pracę zawodową. Dopiero choroba uniemożliwiła mu śpiewanie.
Chciałam zmobilizować Janka do napisania wspomnień z dawnych lata – nie zdążyłam. Wielka szkoda. Janek śpiewał w Chórze Mieszanym od początku, ja dołączyłam chyba w 1961 roku, Janek wiedział i pamiętał więcej.
Moje wspomnienia
Nie pamiętam kto namówił mnie na przyjście na próbę chóru. Od zawsze uwielbiałam śpiewać, wyniosłam to z domu rodzinnego. Mama, Wielkopolanka, śpiewała jako panienka w lokalnym chórze, a z dzieciństwa pamiętam jej śpiewanie w domu w chwilach odpoczynku a także przy pracach domowych. Chętnie dołączałam się i uczyłam harmonii w śpiewie na głosy. Wiec do chóru włączyłam się ochoczo tym bardziej, że ponoć chórzyści z Wydz. Elektrycznego nie mieli problemów ze zdawaniem egzaminów u opiekuna chóru – prof. Romana Kurdziela, wykładowcy podstaw elektrotechniki. Nie miałam jednak zamiaru korzystać z takiego bonusa – chciałam po prostu pośpiewać.
Moje przyjście do chóru nastąpiło niedługo po śmierci uwielbianego i wspominanego z wielkim szacunkiem dyrygenta Lubomira Szopińskiego, który zmarł w 1961 roku.
Gdy ja zaczęłam śpiewać, dyrygentem chóru był młodziutki Marek Tracz, krótko po ukończeniu części studiów muzycznych a w trakcie studiowania dyrygentury.
Pan Marek Tracz ćwiczył z nami Sonety Krymskie z muzyką Stanisława Moniuszki. Nie były to łatwe utwory, wiec ćwiczyliśmy niezmordowanie cały czas. „Zdarto żagle, ster prysnął…..” – stało się jakby naszym hasłem z przymrużeniem oka, okazją do żartów. W przerwach ćwiczyliśmy kolędy oraz inne, lżejsze utwory.
Byłam skierowana na naukę śpiewu do p. Zofii Babińskiej, jednak w krótkim czasie zrezygnowałam. Patrząc z perspektywy czasu – szkoda, że nie korzystałam dłużej z tego dobrodziejstwa. Wówczas – nużyły mnie ćwiczenia wokalne, zresztą, mieszkając w akademiku – nie mogłam zadręczać nimi współtowarzyszek i zrezygnowałam.
Próby odbywały się dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki. Zdarzało się, że próbie przyglądał się prof. Roman Kurdziel i wracał razem z nami z próby. Wówczas powrót odbywał się przyzwoicie. Jednak zazwyczaj wracaliśmy ze śpiewem na ustach, nigdy jednak nie słyszeliśmy protestów ze strony okolicznych mieszkańców, nie było też interwencji milicji. Chłopcy ułożyli złośliwy wierszyk na dziewczęcą część chóru (poniżej). Wyjaśnienie do tekstu: DS. Gagarin- to akademik żeński przy ul. M.Curie-Skłodowskiej w pobliżu Mostu Zwierzynieckiego, obecnie Dom asystenta PWr, gdzie mieszkało kilka dziewcząt z chóru).
Prawie w każdy poniedziałek
A i w każdy czwartek też –
Słychać z dala jakieś jęki –
Ni to zgrzyty, ni to śpiew….
Jak się wkrótce okazało,
Próba chóru była tam,
Są alcięta i soprany,
Wiele jest tam pięknych dam.
To nasze panie z siebie wydają te dźwięki
I tylko głuchy powie, że to piękny śpiew.
Gdy ktoś usłyszy chociaż nutkę ich piosenki,
Na pewno zła go wnet zaleje krew.
Kochane Panie! Trzeba śpiewać pełnym biustem!
Tchnąć w struny więcej pary a gdy braknie jej –
Pożyczyć pompkę od roweru lub motoru,
A wtedy śpiewać wam się będzie znacznie lżej!
Choć ich śpiew to zgrzyty piły,
Każda dumna, niby paw,
Wypinają to, co mają,
Z jakim wdziękiem – patrzeć strach…
Nas nie peszy ich postawa,
Trudno, taki już nas los…
No bo wszyscy dobrze wiedzą,
W chórze grunt, to męski głos.
Lecz nie dąsajcie się panienki, miłe panie.
Śpiewacie nieźle, na to macie nasze słowo,
Choć, co się zdarza – fałszujecie całe gamy,
To chór „Plecionka” przy was leży, ręczym głową
I serce rośnie patrząc na was, na te masy.
Żeby tenory takie były, basy też –
To chór potęgą byłby wielką, lecz na razie –
Wzajemnej adoracji towarzystwem jest.
Próba chóru się skończyła
I do domu wracać czas.
Lecz serce – do „Gagarina”
Prowadzi każdego z nas.
Więc idziemy wspólnie wszyscy:
Pan dyrygent w środku nas,
Idzie Rysiek, idzie Leszek,
Idzie prawie każdy z nas….
DS „Gagarin” dla chórzystów – to jest przystań.
Tam wikt i opierunek znajdzie każdy z nas,
Z telewizora (i nie tylko) się skorzysta,
Bo dla mieszkanek – najważniejszy jest chórzysta.
Więc dziękujemy wam, mieszkanki „Gagarina”,
Niebieskie Ptaki tysiąc buziek dla was ślą!
Największą buźkę – przeznaczamy dla szefowej.
Teresa – baczność – to do ciebie mówi się!
Często śpiewaliśmy też piosenkę do melodii „Dzieci Pireusu”, na temat naszego słowika – malutkiej blondyneczki Tereski Gul (w/w szefowej), o sopranie czyściutkim jak dzwoneczek:
„Zagubił nam się mały Gul, biały Gul, piegowaty, mały Gul
Od kilku godzin nie ma go ani tu, ani tam, czy poszedł z kimś, czy poszedł sam.
O mały Gulu, wracaj do Gagarina, bo późna już godzina i dawno trzeba spać”
Jak widać trzymały się nas sztubackie dowcipy, cechowała totalna beztroska. Łączyło umiłowanie śpiewu.
Okazało się to jednak prawie niczym, w zderzeniu z rozśpiewaniem, poczuciem wspólnoty, umiejętnością dobrej wspólnej zabawy, radością – członków dawnego męskiego Technickiego Chóru ze Lwowa, którzy zjechali na jubileusz 15-lecia Chóru Mieszanego w 1962. Uczestnikami spotkania byli również chórzyści z lat 1946-1950 – Akademickiego Chóru Politechniki Wrocławskiej , powołanego do istnienia w 1946 roku przez studentów i profesorów przybyłych do Wrocławia z Politechniki Lwowskiej.
Byliśmy bardzo przejęci jubileuszem, szykowaliśmy stroje, ćwiczyliśmy utwory, przeznaczone na koncert. W ramach uroczystości – przewidziany był zarówno koncert naszego chóru jak i gości.
Goście, około 50 panów, rzucali się sobie w ramiona z tak żywiołową radością, z tyloma wspomnieniami, że pamiętam to do dziś. Było to pierwsze ich spotkanie po wojnie. Niektórzy przyjechali zza granicy. Chórem dyrygował p. prof. Andrzej Kordecki oraz p. prof. Krukowski Stanisław. Solistą był p.prof. Mieczysław Zachara. Oczywiście – koncert zaczął się od odśpiewania hasła „Leć pieśni w dal”, którym, kontynuując tradycję – nasz chór również zaczynał swoje koncerty. Pamiętam, że goście śpiewali pieśń „Eldorado – Rycerz na schwał, na koniu w cwał”, „Hejze ino, fijołecku leśny”, „Pieśń rycerską” i „Pieśn wieczorną” S. Moniuszki, „Na bój”, „A kiedy przyjdę”, „Dwie dole” . Niektóre z tych pieśni chóry Politechniki śpiewały jeszcze jakiś czas w męskim składzie.
Koncert w auli Politechniki – był piękny. W tak licznym, męskim gronie – brzmienie było znakomite, poparte ogromną żarliwością.
Nie pamiętam, co nasz chór śpiewał.
Podczas uroczystości były odczytywane listy gratulacyjne tych członków chóru, którzy z różnych powodów nie mogli przyjechać.
Prof. Roman Kurdziel, zaskakująco pięknie i przejmująco wyrecytował wiersz Juliana Tuwima – „Sokrates tańczący”.
Po koncercie – bankiet, chyba w budynku przystani Politechniki. Panowie z Technickiego Chóru odgrywali małe wokalne skecze, popisywali się solówkami, lżejszymi pieśniami. W tamtych czasach studenci nie pili alkoholu na oficjalnych spotkaniach, na naszych stołach było abstynencko, wiec nasi starsi i szacowni koledzy z Technickiego – przynosili nam litościwie oranżadę w ówczesnych butelkach ze sprężynowym porcelanowym kapslem i gumką, oczywiście, napój był wzmocniony….
W 1962 roku wzięłam udział w obózie letnim chóru w Otmuchowie. Część osób miała lokum w dwu dużych, wojskowych namiotach w wąwozie obok zamku, część w komnatach zamkowych. Tam było bardziej tajemniczo, albowiem w nocy można było spotkać białą damę, czego, oczywiście – i my byliśmy świadkami. Pan Marek Tracz ćwiczył śpiewanie z nami wytrwale. Ale były i ćwiczenia cielesne, albowiem przydzielono nam mgr-a lekkiej atletyki, pana Józefa Bogdanowicza, który nie dawał nam spokoju. Przynajmniej dwa razy dziennie odbywaliśmy na plaży gimnastykę, bieganie, grę w siatkówkę plażową i inne ćwiczenia. Pan Bogdanowicz przyjechał indywidualnie, na motorze marki „Junak”, potężnej maszynie i czasem dawał się namówić na wożenie pań, często hamując gwałtownie, w celu wypróbowania „amortyzatorów”.
Niebawem rozstałam się z chórem.
Ale też i chór wkrótce przestał istnieć, bodajże w 1966.
Ponowne spotkanie członków Chóru Mieszanego nastąpiło w maju 1972 roku, na XXV-lecie Chóru Politechniki Wrocławskiej. Spotkały się trzy zespoły: Zespół Kameralny Chóru Politechniki Wrocławskiej pod kierunkiem pana Mieczysława Matuszczaka, Chór Mieszany Politechniki Wrocławskiej i Chór Seniorów a także Chór Górniczy PWr. Naszym chórem zaopiekował się pan Piotr Ferensowicz, ówczesny dyrygent Chóru Górniczego i przygotował nas do koncertu a ćwiczenia w głosach, polegające na przypomnieniu sobie muzyki utworów – prowadziła ofiarnie młodsza siostra naszej koleżanki Eli – Ania Świtoń z d. Jaszczyńska. I zaśpiewaliśmy! Oczywiście, jak zwykle, w Walcu wiedeńskim była wpadka, jak zwykle – w tym samym miejscu….. Było to dla nas wielkim przeżyciem, podobnie, jak poznanie p. Piotra Ferensowicza, człowieka o ogromnej charyzmie, umiłowaniu śpiewu chóralnego i ogromnej wrażliwości, połączonej z żelazną wolą a także doceniającego i pielęgnującego tradycje chóralistyki uczelni.
Podczas bankietu jubileuszowego w Klubie Oficerskim, dr Tadeusz Chronowski, członek Lwowskiego Chóru Technickiego (LChT), adwokat z Krakowa, były więzień Oświęcimia i jeden z organizatorów Armii Krajowej, odczytał autorski wiersz okolicznościowy, którego kopię wręczył naszemu prezesowi, zapamiętanemu z jubileuszu 15-lecia chóru. Oto on:
Pamięć – najcenniejszą cnotą w świecie,
Więc – w Chóru Politechniki,
obchodzone w dniach 13 i 14 maja 1972, XXV-lecie,
do jednego z najbardziej polskich miast,
do Wrocławia, na zaproszenie Rady Uczelnianej ZSP, robimy zjazd,
by w tym Jubileuszu wziąć swój udział,
(choć człek się postarzał, wyłysiał i zrudział)
by z Wami zaśpiewać „Leć pieśni w dal, o, leć jak grzmot”!
Kto z seniorów żywy – robi zlot,
by patrząc na Was – wspomniał, jak był młody,
pełen fantazji i dziarskiej urody,
z amoru lontem
do pięknych kobiet frontem,
dedykuje
nie łysy a bezwłoski
dr Tadeusz Chronowski.
adwokat na pół etatu i obrońca wojskowy.
Krótkimi słowy:
70-letni obrońca Lwowa, major inwalida,
co się do niektórych rzeczy jeszcze przyda,
semper fidelis i zawsze szczery.
Kraków, ul. Długa 84,
z kolegą prof. AGH mgr inż. Zajączkowskim Radkiem,
który, wspominając LChT, łzy ociera ukradkiem
Wam – podziękowania, o Juniorzy,
żeście znowu byli skorzy
o Jubileuszu dać nam znać.
Chęć do pieśni w Was się mnoży;
niech się przyszłość szczęśnie złoży,
boś śpiewacza z nami brać!
Chociaż pieśń nas dotąd trzyma –
już się starość do nas ima
i w ostatnie gramy karty….
Każdy z nas się często zżyma,
że nasz wiek już nie jest „prima”
że się zmienić trzeba warty.
Wielu z LchT już ubyło,
bo się w czasie wojny żyło,
front i obozy dał nam los.
W wojsku lub w konspiracji się służyło.
Nam do walki serce biło,
by zwyciężyć szeptał głos.
Pieśń nam dodawała ducha,
z słabego w silnego przeistaczała druha
i zaostrzał się nasz słuch.
Każdy z nas nadstawiał ucha
czy nas wróg nie śledzi, jucha,
czy powstańczy powstał ruch.
I choć długo się czekało –
zanim słońce zajaśniało –
przyszła Wolność – i ją mamy!
Zło za długo dla nas trwało,
z życia nam zostało mało….
Dla Was my otwarli bramy.
Wy – to przecież nasze dzieci!
Niech Wam zorza zawsze świeci.
Wy – to może nasze wnuki!
Czas wszak bardzo szybko leci
i na m nową przyszłość kleci.
Wy – wchodzicie w starszych luki.
Chociaż życie – to trud znojny,
nektar w sobie ma upojny,
trzeba umieć jednak żyć.
Każdy – w dyplom bądźże strojny,
nie zaznajcie nigdy wojny,
kończcie studia, by kimś być!
Każdy z nas to docenia,
że zostają nam wspomnienia
Wy obejmujecie rządy.
Niech się na lepsze wszystko zmienia
wedle harmonijnego serca brzmienia
i doskonalsze dla ludzi będą prądy.
Nam na godności wciąż zależy,
choć wiemy, że my – maruderzy,
nikomu nie chcemy być ciężarem.
Niech wkład nasz w Polskę się odmierzy
i krew przelana granice poszerzy
Waszym wysiłkiem i mądrości darem.
Śpiewajmy razem: „Leć pieśni w dal, o leć jak grzmot”
o lepsze jutro, dla Was lot,
dla Wielkiej Polski – nasza wróżba,
wśród słońca czy największych słot
niech Wam nie ciąży trudów pot…
bo nam się kończy życia słuzba.
Gdy młodzież w pracy będzie karna
i zdrowe będzie siała ziarna
– polska mocarna będzie znów!
Polski nie zmielą wrogów żarna,
bo polska młodzież jest ofiarna
i powodzenia wschodzi nów.
Od nas – serdeczne dla Was słowa
w pamięci każdy z nas zachowa,
że Wasza pamięć o nas – żywa,
że w zdrowym ciele – myśl jest zdrowa,
a takim każdy jest ze Lwowa.
Młodzieży polska – bądź szczęśliwa!
Życzymy Wam szerokiej drogi,
wszędzie gościnne niech Wam będą progi,
niech Wam pomyślnie wszystko się ułoży.
Niech Was oszczędza los często srogi,
niech Was najszczęśliwsze prowadzą Bogi.
Tego od serca życzą Wam Seniorzy.
Lec pieśni w dal, o, leć jak grzmot,
o lepsze jutro dla was lot.
Dziękuję Jankowi Kuźniarowi, który wiersz przechował i przekazał do wspomnień.
Kolejny jubileusz odbył się w maju 1983 roku, opóźniony o rok ze względu na stan wojenny, jubileusz utworzenia Akademickiego Chóru PWr – grupy pokoleniowej 1946-1951.
Oczywiście – podczas uroczystego koncertu jubileuszowego zaśpiewał jubilat, czyli seniorzy pod dyrekcją Andrzeja Kordeckiego i Stanisława Krukowskiego, wspierany przez członków Chóru Mieszanego i Chóru Górniczego. Oddzielnie zaśpiewał też Chór Mieszany, również wspomagany przez członków Chóru Górniczego. Zaśpiewaliśmy pieśni: Użyjmy dziś żywota, Kołysankę, Polną różyczkę, Serenadę oraz O Marie. To był nasz ostatni, niemal samodzielny występ. Dyrygował p. Piotr Ferensowicz. Pan Marek Tracz był obecny, niestety, bardzo słaby, w okresie rekonwalescencji po przebytej operacji i leczeniu chemią.
Poza tym śpiewał Akademicki Chór Męski z lat 1964-1972 pod dyr. Stanisława Lecha oraz Wrocławscy Madrygaliści z lat 1972-1980, pod dyr. Mieczysława Matuszczaka.
Koncert został uhonorowany znakomitym śpiewem Akademickiego Chóru Górniczego, pod dyr. Piotra Ferensowicza. Ta ostatnia część koncertu zrobiła wrażenie nawet na moich dzieciach – 10 i 7 lat, zastygły na całą tę część. Znakomite brzmienie, aranżacja i rewelacyjna dynamika! Od tej chwili stałam się fanką tego chóru i p. Piotra. Na ich koncertach nie dało się nudzić.
Półtora miesiąca po jubileuszu – zapowiedziana była pielgrzymka Jana Pawła II, również do Wrocławia. Wszystkie chóry Wrocławia, w tym, oczywiście, Chór Górniczy PWr – zostały zaproszone do udziału śpiewem w liturgii mszy św. Na Partynicach. Pan Piotr zaprosił nas, seniorów, do wspólnego przygotowania się do tej mszy. Z ogromną chęcią przystaliśmy na propozycję, uczyłam się repertuaru w każdej wolnej chwili, nabyłam NRD-owskie organy walizkowe i jednym palcem wystukiwałam melodie głosu altowego.
Była też potrzeba powielenia nut z pieśniami liturgicznymi i innymi w większej ilości egzemplarzy. Pracując w biurze projektów – podjęłam się załatwienia skopiowania większej ilości nut. Kierownikiem powielarni był I sekretarz PZPR biura. Poszłam więc do niego, prosząc o wykonanie kopii na mój rachunek, prywatnie. Jakież było miłe moje zaskoczenie, gdy wykonał kopie osobiście, aby nikt się nie dowiedział i nie wziął za to ani grosza, stwierdzając, że na taki cel – nie można inaczej.
Pan Piotr był bardzo wymagający pod względem aranżacji, dynamiki. Podczas mszy okazało się to zbędne, śpiewaliśmy z połączonymi 16-tu chórami i orkiestrami, dynamika nie miała znaczenia, ważne było, aby śpiewać równo. Nie mniej – udział w mszy św. Z Janem Pawłem II był wielkim przeżyciem.
Był jeszcze jeden jubileusz, 1987. Chór Mieszany już nie śpiewał, mogliśmy jednak zaśpiewać razem z Chórem Górniczym, po poznaniu repertuaru. Koncert był podzielony na dwie części, z jedną, przeznaczoną do wspólnego śpiewania. Było to wspaniałe przeżycie. Do ostatniej pieśni pan Piotr zaprosił wszystkich byłych członków chóru była to pieśń – Eli, Eli. Dreszcze przechodziły po ciele, gdy zaśpiewał to tak liczny chór.
W czasie jubileuszowych koncertów, prowadzonych przez p. Piotra – był zawsze piękny moment na zakończenie, gdy do śpiewania Gaudeamus igitur – proszona była cała sala a p. Piotr odwracał się do sali i dyrygował. Każdy mógł śpiewać i było to piękne.
Pan Piotr myślał o nadaniu dojrzałego brzmienia chórowi w związku z festiwalem pieśni prawosławnych w Hajnówce, poprzez zaangażowanie nas, seniorów, jednak nie podjęłam tego wyzwania. Ale, dzięki namowie koleżanki – zostałam członkinią chóru kościelnego w parafii o.o. Dominikanów, Chórem dyrygował p. Marek Mikonowicz. Nieporozumienia między przeorem a dyrygentem spowodowały, że chór przeniósł się do kościoła w budowie p.w. św. Maksymiliana Kolbe i przyjął nazwę „Maksymilianum”.
Chór Mieszany PWR od 1996 roku spotyka się co rok w styczniu kolędowo, czasem również i w lecie. Główną inicjatorką spotkań jest Zosia Klawisz. Na spotkaniach – pamiętamy o naszych koleżankach i kolegach, którzy już odeszli, śpiewając tradycyjnie „Serenadę” – „Dlaczego nie ma Ciebie……”. Pierwszym, który odszedł na zawsze – był Olek Szczypka, naprawdę dobry tenor, który właśnie w tej Serenadzie śpiewał solowa partię. I to dla niego śpiewaliśmy początkowo na tych spotkaniach. A później dołączali do niego inni a śpiewających jest coraz mniej.
Z każdego spotkania – Zosia pisze piękną wierszowaną relację. Dzięki jej za to. Razem z Rysiem Czochem – opracowali pieśń na nasze spotkania (Ryśka muzyka), p.t. „Dzień do przodu”.
Bo to dzień do przodu,
Inne dni – czas zmiata.
Nasz dzień – niesie młodość,
Choć mijają lata.
Bo to dzień do przodu,
Inne – zmiata czas.
Nasz dzień – niesie młodość,
Która łączy nas.
Dlaczego chór nie przetrwał? Być może dlatego, że nikt nie pomyślał, że w chórze akademickim mogą śpiewać absolwenci. Uczelnia i wszystko co w niej – było przeznaczone tylko dla studentów. Studenci zaś nie garnęli się zbytnio do tego typu relaksu. A może to pan Marek Tracz zrezygnował z prowadzenia chóru amatorskiego, mając w perspektywie rozwój kariery dyrygenckiej i nie znalazł się następca?
Wielka szkoda, że obecny chór odcina się od historii chóralistyki naszej uczelni. Nie sądzę, aby nawiązanie do niej ujmowało splendoru obecnemu chórowi. Rozumiał to p. Piotr Ferensowicz, który szanował tę historię i był jej propagatorem.
Repertuar Choru Mieszanego w latach 1959-1961:
Nie wiem, jakie utwory wprowadził do chóru p. Szopiński. Ze wspomnień innych chórzystów – m.in. Tango Violetta z muzyką – na motywach opery „Traviata” Giuseppe Verdiego, Othmar Klose & Rudi Lukesch – słowa: Świętopełk Karpiński & Jerzy Walden – tekst niżej:
Dał kwiat – gałąź lila bzu
i już w piersiach jej brakło tchu
i już serce nieprzytomne
przez tę gałązkę bzu.
Niby nic, kwiatek mały,
w kwiatku tym chciał serce dać.
Całą noc bzy pachniały,
całą noc nie mogła spać
… jak mogła w nocy spać,
gdy chciał jej serce dać.
Przez całą noc
śpiewały w bzach słowiki,
jakże mogła spać.
Prawdopodobnie chór śpiewał też „Sen więźnia”, z muzyką skomponowaną przez p. Szopińskiego w obozie koncentracyjnym, do słów poety Zdzisława Karr Jaworskiego, również uwięzionego w Stutthof.
Repertuar Chóru Mieszanego po 1961 roku:
- Hasło – Leć pieśni w dal
- Gaude Mater Polonia
- Gaudeamus igitur
- Sonety Krymskie – A. Mickiewicz, muz. S. Moniuszko
- Użyjmy dziś żywota – A. Mickiewicz, muz. F. Nowowiejski
- Laura i Filon – F. Karpiński, muz. K. Kurpiński
- Znasz li ten kraj – A. Mickiewicz, muz. S. Moniuszko
- Już się zmierzcha – Wacława z Szamotuł
- A chtóz tam puka (pieśń kurpiowska wg opr. Karola Szymanowskiego)
- Nie chcę Cię Kasiuniu
- Kukułeczka
- Jadą goście, jadą
- Postój piękna gołąbeczko
- Kum i kuma
- Kołysanka – K.I.Gałczyński, muz.J. Maklakiewicza
- Nad pięknym, modrym Dunajem – J.Strauss
- Piosenka za pół reala (Con al. Vito)
- O Marie
- Serenada – H. Marschner
- Polna różyczka – Werner
Krótka historia Chóru Mieszanego Politechniki Wrocławskiej
1959 – Pan Lubomir Szopiński objął kierownictwo nad powstałym Chórem Mieszanym Politechniki Wrocławskiej, który w latach 1951-1958 po prostu nie istniał. Pierwszy koncert chóru odbył się w kwietniu 1960 roku. Zachowały się zdjęcia z tego występu.
W składzie chóru znajdowały się studentki z Akademii Muzycznej. Być może była to zasługa p. Szopińskiego, który w roku 1948 prowadził Chór Koła Medyków Uniwersytetu Wrocławskiego, w którym było zarejestrowanych 115 osób!!! Być może odnowił kontakty z władzami Akademii Medycznej i dokonał tam naboru do chóru. A może po prostu – zaowocowało sąsiedztwo obu uczelni.
Zdecydowana większość chórzystów była amatorami, tylko nieliczne osoby miały przygotowanie muzyczne, nie było też możliwości powielenia nut, aby poćwiczyć poza próbami.
Nauka śpiewu nie była łatwa, nie było możliwości nagrywania. Tworzenie biblioteki nut również było trudne. Opracowania na chór czterogłosowy były zdobywane z trudem. W celu powielenia – trzeba było przepisać je tuszem na kalkę techniczną a następnie znaleźć światłokopiarkę amoniakalną, która kopiowała to na papier światłoczuły. Takie urządzenia były na wyposażeniu biur projektów czy geodezyjnych. Dlatego nuty były przechowywane jak skarb, pilnowano, aby nikt nie zabierał ich ze sobą, były zamykane i trzymane pod kluczem.
Dyrygent nie miał asystenta, który uczyłby melodii w poszczególnych głosach. Nauka odbywała się tylko na próbach ogólnych i polegała na wbiciu nam do głowy melodii swego głosu. Toteż nauka poszczególnych utworów wymagała wielu prób.
Osoby wyróżniające się głosem – były kierowane na naukę śpiewu do p. Zofii Babińskiej.
Począwszy od roku 1960- tradycją stały się letnie obozy dla chóru.
Ten pierwszy – zapisany został w kronice chóru jako „Zjazd Grunwaldzki”. Namioty rozbito na polach grunwaldzkich, tam również odbywały się próby.
- W 1962 roku obóz letni odbył się w Otmuchowie,
- w 1963 roku – letni wypoczynek chóru miał miejsce w Turawie,
- w 1964 roku – chór dał koncert na Wzgórzu Partyzantów w czasie Dni Wrocławia,
- w 1964 – obóz w Lubiniu na wyspie Wolin, wspólnie z innymi zespołami artystycznymi Politechniki (chór, balet, zespół muzyczny) a także grupą naukowców.
W roku akademickim 1963-1964 – pana Marka Tracza powołano na trzymiesięczne szkolenie wojskowe. Zastąpił go pan Tadeusz Strugała, równie młodziutki kolega ze studiów p. Marka.
Losy śpiewacze:
2 osoby Ela Jaszczyńska i Rysiek Czoch śpiewali długie lata w Chórze Uniwersyteckim „Gaudium”. Ela Harok śpiewa z przerwami do dziś, kiedyś w chórze kościelnym przy Kościele Uniwersyteckim, obecnie we Wrocławskim Chórze Seniorów przy Teatrze Kamienica. Klisiowie i Grozikowie a także Olek Szczypka śpiewali w chórze przy kościele p.w. św. Mikołaja przy ul. Św. Antoniego, po czym w roku 1988 wstąpili do chóru w parafii o.o. Dominikanów p.w. św. Wojciecha, w którym już śpiewała Mirka Dychtowicz – Morawska, ściągnięta tam przez Elę Harok. Chór niedługo potem przeniósł się do nowej parafii p.w. św. Maksymiliana Kolbe i przyjął nazwę Maksymilianum.
W tym chórze Klisiowie śpiewali do końca możliwości Janka, dopóki nie zmogła go śmiertelna choroba. Równolegle od kilku lat śpiewali w chórze kościelnym „Canta nobiscum” przy parafii św. Michała Archanioła przy ul. B.Prusa.
Janek Kuźniar od kilku lat śpiewa w nowo powstałym chórze przy kościele św. Antoniego Padewskiego w Piechowicach.
Mirka Dychtowicz – Morawska w od roku 1987 śpiewała w chórze Maksymilianum do 2010 roku, obecnie w Senior Gospel Choir w klubie Formaty.
Pozostali chórzyści nie śpiewali po zakończeniu studiów.
Dyrygenci Chóru Mieszanego Politechniki Wrocławskiej
Chór mieszany PWr miał znakomitych dyrygentów.
1959-1961 – Lubomir Szopiński.
Jakie było nasze zdziwienie, gdy krótko przed dzwonkiem, po którym nie wolno było już poruszać się między blokami, przybyło do nas kilkunastu więźniów. Prawie bezszelestnie ustawili się pod oknami w pobliżu drzwi. Nie mogliśmy w pierwszej chwili zrozumieć, co właściwie się stało i co to przyjście ma znaczyć… Zanim zdołaliśmy otrząsnąć się ze zdziwienia w baraku rozległ się cichutki chór zgranych głosów, sławiących “Triumfy Króla Niebieskiego”, przed którym “ziemska moc truchleje”. Byliśmy oczarowani tym pomysłem, pełni podziwu dla człowieka, który w tak potwornych warunkach nie myślał o sobie, ale znalazłszy podobnych sobie entuzjastów pieśni polskiej, wędrował z nimi po blokach, niosąc słowa pociechy.
Władysław Gąbik tak wspomina swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia w 1939 roku w obozie koncentracyjnym w Stutthof
Tym, który zorganizował chór był Lubomir Szopiński, kompozytor i działacz kaszubski. Zetknął się on w obozie z poetą Zdzisławem Karr-Jaworskim, który z kolei recytował więźniom swoje wiersze. Jeden z nich, zaczynający się od słów “śniła mi się nasza wioska”, więźniowie zatytułowali „Sen więźnia”, a Szopiński skomponował melodię. Autorzy tej pieśni przeniesieni zostali w kwietniu 1940 roku do KL Sachsenhausen, a wraz z nimi utwór, który w krótkim czasie stał się najpopularniejszą pieśnią obozów koncetracyjnych.
Więcej na temat obozowej działalności śpiewaczej „Kaszuby” (tak Go nazywano) Szopińskiego – napisał Włodzimierz Wnuk, autor ksiażki „Byłem z Wami”, poświęcając mu cały rozdział.
Po wojnie – Lubomir Szopiński opracował dla chórów kolędy: „Nie było miejsca dla ciebie” oraz „Do szopy, hej pasterze”. Śpiewał je m.in. „Chór chłopięcy” Stuligrosza.
Biogram Lubomira Szopińskiego
W maju bieżącego roku przypadła 100 rocznica urodzin Lubomira Szopińskiego, pochodzącego z Kościerzyny wybitnego dyrygenta, pedagoga i kompozytora. Warto zatem przypomnieć postać i dokonania tego wielkiego patrioty, społecznika-regionalisty i jednego z najlepszych powojennych chórmistrzów Polski.
Dzieciństwo i młodość.
Lubomir Alojzy Szopiński przyszedł na świat 13 maja 1913 r. w Kościerzynie, w rodzinie kupieckiej o rodowodzie ziemiańskim, jako 3 syn spośród czwórki dzieci Aleksandra Szopińskiego i Katarzyny z domu Weber. Dzieciństwo i młodość Lubomir spędził w Kościerzynie pobierając naukę w szkole powszechnej a następnie w Gimnazjum Klasycznym, gdzie pośród pasji sportowej oraz zaangażowania się w harcerstwie zaczynała kształtować się jego muzyczna pasja. Nieprzeciętny talent ujawnił się już w kilkuletnim „Lubosiu”, który bardzo szybko opanował umiejętność czytania nut, aby w ślad za matką i starszymi braćmi móc grać na fortepianie snując także pierwsze własne melodie. To mu jednak nie wystarczało, bowiem w krótkim czasie opanował także grę na skrzypcach i wiolonczeli.
Pierwsze spotkanie z amatorsko-zawodowym muzykowaniem Lubomira miało miejsce w Kościerskim Gimnazjum Klasycznym, gdzie z całą swoją mocą zaangażował się w istniejącej tam orkiestrze symfonicznej prowadzonej przez prof. Dawida Bruskiego zaniedbując tym samym przedmioty obowiązkowe. Doprowadziło to do zatargów z dyrekcją szkoły i ostatecznie nieukończenia kościerskiego gimnazjum.
Mimo braku świadectwa maturalnego w 1934 przyjęty zostaje do Polskiego Konserwatorium Muzycznego Macierzy Szkolnej w Wolnym Mieście Gdańsku. Tam jego nauczycielem zostaje prof. Kazimierz Wiłkomirski (1900¬-1995), znany i ceniony wiolonczelista, dyrygent i kompozytor, który dojrzawszy tkwiący w młodym „Lubosiu” potencjał muzyczny wprowadza młodego Lubomira w arkana gry na wiolonczeli, dyrygentury oraz harmonii i kompozycji.
Rozpoczynając studia muzyczne nie opuścił jednak Kościerzyny angażując się dalej w pracę na rzecz amatorskiego ruchu muzycznego w mieście. Efektem jego działań było założenie w 1935 r. Towarzystwa Muzycznego organizującego liczne koncerty oraz kursy umuzykalnienia. Ta inicjatywa spotkała się z dezaprobatą miejscowej parafii i pewnej części kościerskiej społeczności, jako groźna konkurencja wobec kościelnego chóru Św. Cecylii. O sile i determinacji Szopińskiego na rzecz kościerskiego umuzykalnienia może świadczyć fakt, że w strukturach towarzystwa już w 1937 r. istniała ok. 40-sto osobowa orkiestra symfoniczna (pod dyr. L. Szopińskiego) oraz chór mieszany (pod dyrekcją T. Janeckiego).
Nie lada wyróżnieniem dla młodziutkiego, 23-letniego Lubomira było przekazanie w jego ręce najpierw funkcji dyrygenta a później, od 1937 r., całości kierownictwa nad polonijnym chórem „Lutnia” w Sopocie, wcześniej kierowanym przez prof. Kazimierza Wiłkomirskiego, którym dyrygował do wybuchu II wojny światowej. Nie był to jednak jedyny chór, którym Szopiński wówczas kierował. W swym powojennym życiorysie pisał, że przed wojną prowadził jednocześnie 6 chórów w trzech miastach (Kościerzyna, Sopot i Gdańsk).
Przeżycia i działalność podczas II wojny światowej
Dobrze zapowiadającą się karierę muzyczną Lubomira Szopińskiego przerwał jednak wybuch II wojny światowej. Nazwisko młodego studenta muzyki z Kościerzyny znalazło się na niemieckiej liście proskrypcyjnej w związku z jego działalnością patriotyczną w Wolnym Mieście Gdańsku. 8 września 1939 r. zostaje aresztowany i poprzez obóz przejściowy w Gdańsku – Nowym Porcie oraz więzienie Schiesstange trafia w listopadzie 1939 r. do nowo organizowanego obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Tu przebywa do kwietnia 1940 r., kiedy to wraz z kilkoma tysiącami więźniów zostaje wysłany transportem do obozu w Sachsenhausen, aby tam po dwumiesięcznej kwarantannie ostatecznie znaleźć się w obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen w Austrii, gdzie przeżył kolejne lata wojennej zawieruchy.
Życie obozowe Lubomira Szopińskiego to obszerna i piękna karta w jego życiorysie, która dosyć obszernie została opisana w książce Leona Roppla pt „Zwycięstwo pieśni”. W nieludzkich warunkach rozwijał obozowe muzykowanie tworząc chóry (liczące nawet 200 osób różnych narodowości) i orkiestry, w czym widział istotny element ułatwiający przetrwanie więźniów. Pomimo chorób oraz ciężkich warunków bytowania wiele czasu i energii poświęcał komponowaniu. W 1940 r. komponuje jedną z najpopularniejszych pieśni obozowych śpiewanych po wojnie w całym kraju pt. „Sen więźnia” Kompozycja ta stworzona do słów Zdzisława Karr-Jaworskiego (1908-1941), poety którego Szopiński spotkał w Stutthofie oraz jej tkliwe dźwięki ujarzmiały tysiące polskich dusz w Gusen, stając się dla uwięzionych tam Polaków pieśnią narodową, pieśnią o odległej ojczyźnie. O powstaniu tej kompozycji zachowała się także ciekawa opowieść przytoczona w książce Leona Roppla.
Szopiński wygrzebawszy się z ciężkiej choroby (zapalenie płuc do którego później dołączyło zapalenie ucha) został skierowany do pracy w pokojach obozowych SS-manów, gdzie cyklinował parkiety:
„Tu pewnego razu zauważył w kącie pokoju wiolonczelę, swój ulubiony instrument. Jakżeby mógł powstrzymać się od wypróbowania instrumentu i zagrania nowo skomponowanej melodii? Wtem słyszy kroki. Wszedł SS-man. Szopiński odskoczył i skulił się. Spodziewał się co najmniej kopniaka i paru wyzwisk — a tu stało się inaczej. SS-man zapytał: – Co grałeś, Brahmsa czy Beethovena? – Ani jednego, ani drugiego — odpowiedział Lubomir. — To była moja kompozycja, którą sam stworzyłem tu w obozie. To Haftlingstraum… I stało się, że muzyka przemówiła sobie właściwym językiem. Być może, że piękno melodii oraz jej wykonanie do tego stopnia urzekły SS-mana, że nie wybuchnął gniewem, a Szopiński uzyskał nawet pozwolenie na dalsze działanie w tej dziedzinie połączone z możliwością zorganizowania małego zespołu śpiewaczego”.
Oprócz „Snu więźnia” do bardziej znanych kompozycji „Mirka” z okresu obozowego należą: „Elegia”, „Dumka – Od Dunaju sinych fal”, „Pieśń o szczęściu”, „Pieśń o piosence”, oraz marsz gusenowców – „Dla nas słońce nie zachodzi”. Trudno określić ile razy i ile osób pieśni Szopińskiego uratowały od śmierci, bowiem moc jego muzyki nie tylko dodawała otuchy i siły wielonarodowej rzeszy więźniów obozów koncentracyjnych, ale także zmiękczała skamieniałe serca oprawców, którzy niejednokrotnie pod jej wpływem potrafili pokazać ludzką twarz.
Warto może w tym miejscu przytoczyć wspomnienia Szczepana Hamfela z 1947 r. jako jedną z wielu relacji odnoszących się do obozowego życia w Gusen i ówczesnej działalności Szopińskiego znajdujących się w spuściźnie po Lubomirze Szopińskim przechowywanej w Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie.
„Na tle krwiożerczych recydywistów i szalejącego terroru jak pięknie wyglądała garstka Polaków, których życie kulturalne przeczyło zasadzie „Homo homini lupus est”. Entuzjazm tych kulturalnych jednostek budził w ludziach wiarę w znaczenie dóbr kulturalnych jak: muzyka, literatura, malarstwo. Tej grupie ludzi przewodził niewątpliwie kol. Szopiński. On, jak bohater, nigdy o sobie nie myślał, w najgorszych warunkach zawsze widział obok siebie biedniejszych, których ciągle ratował i pocieszał.
[…] Jego wybitne zdolności muzyczne, uprzejmość i uczynność zrobiły go od samego początku bardzo popularnym w całym obozie. Posiadając głęboką wiarę w potęgę pieśni, skupił wokół siebie grupę ludzi o pewnym wyrobieniu kulturalnym i uczył ich śpiewu. Początkowo w obozie wolno nam było tylko umierać – nic więcej; a jednak ten miłośnik muzyki i śpiewu nie zwracał uwagi na żadne trudności. Nocami w ustępach z umówioną garstką ludzi, mimo głodu i wycieńczenia pracą wytrwale ćwiczył śpiew.
[…] Pierwszy jego występ zdumiał wszystkich, a przedstawiciele wszystkich narodów Europy znajdujących się Gusen nie mogli nawet rywalizować z Polakami. […] A ile on sił poświęcił na kompozycje obozowe, które się tam cieszyły tak wielkim uznaniem, gdyż w nich odtworzone były nasze najskrytsze myśli i pragnienia.[…]
Przez jakiś czas miałem szczęście pomagać kol. Szopińskiemu w pracy kulturalnej, dzięki czemu poznałem gruntowniej jego ogromne możliwości i stał się dla mnie wzorem życia.”Dnia 5 maja 1945 Szopiński doczekał się oswobodzenia obozu w Gusen. Wśród radości więźniów dało się usłyszeć gromkie „Jeszcze Polska nie zginęła” i jakże wymowny w tym momencie hymn gusenowców „Dla nas słońce nie zachodzi” śpiewane już nie tylko przez chórzystów Szopińskiego.
Knitter R., Pokorny sługa muzyki, Pomerania nr 7-8, 2013.
Lubomir wraz ze swymi przyjaciółmi jeszcze przez kilka miesięcy pozostaje w Austrii i korzystając z wolnych przejazdów odwiedza główne ośrodki muzyczno-wokalne tamtejszej części Europy (Wiedeń, Ratyzbona, Mediolan), pogłębiając przez to swą wiedzę i zdobyte doświadczenie muzyczne.
Powojenna działalność Lubomira Szopińskiego.
Zgodnie ze złożonym jeszcze w okresie obozowym przyrzeczeniem powraca na jesieni 1945 r. do swego rodzinnego miasta. Jeszcze tego samego roku obejmuje kierownictwo nad kościerskim chórem „Św. Cecylii” oraz angażuje się w prowadzenie lokalnych chórów szkolnych i świetlicowych. W bardzo krótkim czasie, bowiem już w styczniu 1946 r. dyryguje 100 osobowym chórem podczas I Kongresu Kaszubskiego odbywającego się w Wejherowie. Rok później chór pod dyrekcją Szopińskiego „wyśpiewuje” na Zjeździe Kaszubskiego Okręgu Śpiewaczego w Lęborku pierwszą nagrodę – „Wędrowną Lirę im. Augustyna Westphala”.
Wydarzenia te stanowią początek kariery zespołu oraz uznania dla samego dyrygenta dając przepustkę do sal koncertowych w całej Polsce (Bydgoszcz, Gdańsk, Sopot, Warszawa, Wrocław, Zakopane). Chór „Św. Cecylii” występujący już wówczas w strojach kaszubskich intensywnie się rozwija. W 1947 r. przy chórze utworzona zostaje sekcja tańca kaszubskiego oraz kaszubska kapela ludowa. Tym samym tworzą się zręby przyszłego Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Kaszubskiej (ZPiTZK), który w latach 50. swym poziomem dorównuje państwowym Zespołom Pieśni i Tańca „Mazowsze” oraz „Śląsk”. Kościerski zespół oraz dyrygent mają wówczas aspiracje, aby stać się w przyszłości zespołem państwowym, reprezentującym region Kaszub i Pomorza. Niestety ambicje te pozostają jedynie w sferze planów i nigdy nie dochodzą do skutku, zaś sam Szopiński poirytowany napotykanymi trudnościami tworzonymi przez władzę oraz współpracowników z kościerskiego środowiska kulturalnego decyduje się w 1950 r. na opuszczenie Kościerzyny. Przenosi się wówczas do Poznania, gdzie obejmuje stanowisko kierownika i dyrygenta Chóru Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu, który prowadzi do chwili jego rozwiązania w 1953 r. Kolejnym wyzwaniem dla Szopińskiego było objęcie stanowiska chórmistrza-kierownika chóru w kwietniu 1955 r. w Ośrodku Instruktorów Artystycznych Centralnej Rady Związków Zawodowych (CRZZ) w Skolimowie, gdzie pracował do połowy 1956 r.
Nie zerwał jednak kontaktów z rodzinnym miastem i Pomorzem, dokąd dojeżdżał nadal prowadząc chór ZPiTZK i angażując się jako instruktor artystyczny w placówkach kulturalno-oświatowych.
Ostatecznie Kościerzynę i pracę na rzecz jej mieszkańców pozostawia w grudniu 1958 r. przenosząc się do Wrocławia i przyjmując stanowisko dyrygenta Chóru Polskiego Radia we Wrocławiu, które sprawuje do października 1960 r. Już wówczas na jego zdrowiu zaczynają odciskać swe piętno przeżycia obozowe oraz choroba nowotworowa. Po długotrwałych cierpieniach umiera 5 listopada 1961 roku w Instytucie Onkologii w Krakowie mając 48 lat. Pozostawił żonę Krystynę i syna Jerzego, dzisiaj znakomitego solistę skrzypcowego.
Pogrzeb Lubomira Szopińskiego odbył się w Kościerzynie 9 listopada 1961 r. stając się spóźnioną manifestacją społeczności miasta dla zasług wspaniałego i niedocenionego za życia dyrygenta, znakomitego kaszubskiego kompozytora i działacza. W ostatniej drodze życia towarzyszyli mu członkowie chóru „Cecylia”, działacze i artyści z całego kraju, rodzina oraz współwięźniowie z obozu koncentracyjnego w Gusen, którzy nad mogiłą pożegnali „pokornego sługę muzyki”. Treściwym wyrazem jego życia jest nagrobne epitafium:
„Żył dla muzyki i cierpiał dla muzyki”.
Lubomir Szopiński był niewątpliwie artystą z prawdziwego zdarzenia. Muzyka nie była dla niego jedynie profesją, ale także sposobem indywidualnej wypowiedzi jako człowieka oraz narzędziem jego działania. Nie pojmował muzyki wyłącznie w kategoriach estetycznych, lecz przede wszystkim w kategoriach egzystencjalnych. W muzyce widział sposób na walkę ze złem, która równocześnie współtworzyła dobro, rozwijała człowieczeństwo i poczucie jedności.
Był człowiekiem, który patriotyzm rozumiał jako służbę i pracę na rzecz najbliższego otoczenia, zarówno obozowego jak i lokalnej społeczności kaszubskiej. Miłość do swej „małej ojczyzny” okazywał aktywną pracą na rzecz utrwalenia dorobku muzycznego Kaszub i podniesienia kultury muzycznej regionu przedkładając to ponad indywidualną karierę w stołecznych ośrodkach czy też poza granicami kraju.
W lokalnej świadomości kościerzaków postać Lubomira Szopiński nadal funkcjonuje bowiem jego imieniem została nazwana jedna z miejskich ulic oraz mieszcząca się na wzgórzu księżniczki Gertrudy sala widowiskowa. Lubomirowi Szopińskiemu zostały również poświęcone dwie wystawy zorganizowane w jego rodzinnym mieście. Pierwsza wystawa zorganizowana przez Towarzystwo Śpiewacze im. Lubomira Szopińskiego (powstało w dziesiątą rocznicę śmierci muzyka z inicjatywy jego byłych uczniów) zaprezentowana została w 1974 roku. Kolejna, przygotowana przez Muleum Ziemi Kościerskiej w Kościerzynie została otwarta pod tytułem „Moja luba to piosenka. Życie i działalność Lubomira Szopińskiego (1913-1961)” w listopadzie 2011 roku z okazji 50 rocznicy śmierci.
Marek Tracz ( 1961 – 1966)
Absolwent Państwowej Wyzszej Szkoły Muzycznej we Wrocławiu na Wydziale Pedagogicznym. Ukończył studia w zakresie prowadzenia zespołów (1958) oraz Wydział Teorii Muzyki, Kompozycji i Dyrygentury w zakresie dyrygentury w klasie prof. Adama Kopycińskiego (1963). Umiejętności dyrygenckie pogłębiał również pod kierunkiem Franca Ferrary podczas kursu mistrzowskiego w Accademia Chigiana w Sienie. Pracował jako nauczyciel w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia we Wrocławiu (1959-1970). W macierzystej uczelni zatrudniony był w latach 1965-1986, gdzie prowadził zajęcia w zakresie zespołów instrumentalnych, dyrygowania i czytania partytur, a także sprawował kierownictwo studenckiej orkiestry symfonicznej. Był dyrygentem Chóru Politechniki Wrocławskiej (1961-1966), kierownikiem muzycznym i pierwszym dyrygentem Operetki Wrocławskiej (1964-1965), dyrektorem i kierownikiem artystycznym Filharmonii Opolskiej (1972-1991), dyrygentem i kierownikiem muzycznym Opery Wrocławskiej (1982-1990). W ostatnich dwu dziesięcioleciach koncentruje się w pracy artystycznej na sztuce operowej. W 1989 roku powołał we Wrocławiu niestacjonarny zespół Opera Polska, z którym systematycznie przez wiele lat występował na scenach operowych w większości krajów europejskich, prowadząc wykonania dzieł Mozarta, Verdiego, Pucciniego, Rossiniego, Wagnera, Bizeta i innych kompozytorów. Zmarł 6 lipca 2013.
Tadeusz Strugała (1963-)
Przejął prowadzenie Chóru Mieszanego Politechniki Wrocławskiej w czasie trzymiesięcznego szkolenia wojskowego Marka Tracza.
Wybitny polski dyrygent, dyrektor naczelny i artystyczny różnych zespołów symfonicznych.
Lubomira Morawska